Kiedy kilka lat wcześniej doszły mnie informacje, że Smarzowski planuje wziąć na warsztat obraz wydarzeń wołyńskich, pomyślałam - świetnie. A znając z wcześniejszych produkcji podejście reżysera do trudnych tematów, byłam pewna, że i w tym przypadku będzie na nas czekać porcja dobrego kina.
Bilety kupione, idziemy na seans, a ja po raz pierwszy się boję tego, co zobaczę na ekranie. To w końcu Smarzowski, a wszyscy wiedzą, że się z podejmowanymi tematami nie pieści i nie tworzy obrazów-popierdółek. Dodatkowo lęk podsyciły komentarze po pokazach przedpremierowych, mówiące o tym, że film ciężko oglądać ze względu na mnogość scen bardzo drastycznych. Jeśli macie podobne obawy, porzućcie je, mimo że - co oczywiste - film nie jest z tych gatunków, które konsumujemy przy ciastku i herbatce.
Smarzowski zaczyna spokojnie, przedstawiając ceremonię zaślubin Polki i Ukraińca, ówczesne, wiejskie życie, jakie wiedli obok siebie ludzie różnych narodowości, z ich problemami i codziennością. Jednak ta sielanka na Kresach jest pozorna, a pokątne rozmowy Ukraińców przy wódce wskazują na rosnące antypolskie nastroje.
W tym momencie należy również wspomnieć, że film ukazuje nie tylko tragiczne losy Polaków, ale też innych mieszkańców Wołynia - Żydów oraz samych Ukraińców, których współegzystencja zmienia się walkę, w której sąsiad sąsiadowi staje się wrogiem.
[Mini spoiler, nie wpływający na odbiór filmu]
W związku z narastającą wrogością, najbardziej uderzyła mnie scena dwóch kazań głoszonych przez duchownych, gdzie jeden nawołuje do miłości bliźniego, a drugi nakazuje Ukraińcom oddzielanie zdrowych ziaren (Ukraińców) od kąkolu (Polaków), święci przy tym siekiery i kosy, życząc udanych żniw.
"Wołyń" warto obejrzeć. Smarzowski wykonał kawał dobrej roboty. To nie ulega wątpliwości. Nie ma co się doszukiwać propagandowych zabiegów, a w samym obrazie nic nie jest wyłącznie czarne lub białe.
Znając poprzednie filmy reżysera można się było spodziewać rzezi od początku do końca, jednak - to jak najbardziej na plus, szczególnie dla widzów o słabszych nerwach - okropności banderowców to może z trzydzieści minut całości i to też nie podane jednym ciurkiem.
Uznanie należy się również za scenografię, charakteryzację, grę aktorską.
Na niekorzyść filmu działa jego długość. Przez dwie i pół godziny niektóre sceny są po prostu nużące. Piję tutaj przede wszystkim do wesela z początku filmu i przyznaję szczerze, że miałam dość zawodzącego śpiewu kobiet i ceremonii ciągnącej się w nieskończoność.
No ale to dobry film, tak? Jak najbardziej i niech świadczy o tym przejmująca cisza podczas całego seansu, a po nim widzowie długo pozostający na swoich miejscach.
Kiedy kilka lat wcześniej doszły mnie informacje, że Smarzowski planuje wziąć na warsztat obraz wydarzeń wołyńskich, pomyślałam - świetnie....