W jednej z rozmów ze znajomymi padło pytanie, czy faktycznie jestem tak bardzo skrzywiona pod kątem gór - ciągle tylko góry i góry - ileż można? Można, oj można ile wlezie. :)
Ale żeby nie było, że ze mnie człek żyjący wyłącznie na wysokości i dopuszczający do siebie jedynie tę formę relaksu, uprzejmie donoszę, że me górkolubne racice smak, a właściwie lodowatość, morskiej kałuży poznały i źle się z tym nie czuły. Oczy tylko jakoś tak się do tych wszechogarniających płaskości przyzwyczaić nie mogły - ot dziwnie im było, ale chłonęły i rejestrowały wszystko niczym aparat foto.
Mój pierwszy morski raz miał miejsce w wieku lat bodajże 4, gdy po wsadzeniu mnie oknem do pociągu, razem z babcią i rodzicielką, dałam się powieźć do Gdańska, gdzie pogoda była iście bałtycka - lało i zimno było jak w psiarni do tego stopnia, że pod koniec lipca dogrzewaliśmy się farelką.
W ramach protestu i obrazy dziecięcego majestatu odpowiedziałam gorączką i anginą, które wypełniły znaczną część pobytu.
Jak już udało mi się w miarę wydobrzeć, zaciągnięta przez babcię na plażę, jarałam się jak murzyn szkiełkiem muszelkami i mewimi piórkami, które zawzięcie zbierałam - największy jednak piórkowy okaz został mi po chamsku wyrwany z dziecięcej łapki przez nieokrzesanego wyrostka, który w poważaniu miał stojącą nieopodal babcię. Żeby tego było mało nie przypadł mi również do gustu Neptun - pamiętam, że zaniosłam się rykiem i tyle było mojej dziecięcej wycieczki. Więcej grzechów odnośnie mojego pierwszego morskiego razu nie pamiętam, ale te zapamiętane nie rysują bynajmniej naszej wielkiej kałuży w pozytywnych barwach.
Oczywiście wszystko się zmieniło, gdy dziecię w mej postaci podrosło i przez całą praktycznie podstawówkę wywożone było na nadmorskie kolonie. Szał ciał, morska taplanina do zsinienia ust i rozdygotanych szczęk, a do tego listowne elaboraty słane do chaty, celem otrzymania przekazu z $$$, które od razu były wydawane na pierdyriald pseudo-pamiątek i niezliczoną ilość lodów, po których zawsze bolał mnie brzuch - ot, dziecięce podejście.
Morska kraina wypełniała więc mój dziecięcy, wakacyjny świat. Potem było długo nic, jeśli nie liczyć zaliczonych w czasach licealnych może ze dwóch zielonych szkół (borze najzieleńszy, ale prehistoria) - kto wymyślił tę nazwę, nie wiem, ale miał fantazję - z których w sumie niewiele pamiętam z różnych powodów.
Kolejne spotkanie z morską kałużą miało miejsce dopiero w roku 2007, kiedy to już usilnie musiało rywalizować z górskimi krajobrazami. Niemniej jednak właśnie na nadbałtyckie regiony padło w czasie planowanie ówczesnego urlopu, dlatego też w kolejnych wpisach uraczę Was garścią zdjęć i wspominkowych opowieści, o ile uda mi się dobrze przewietrzyć pamięć. :)