Park Wschodni - Wrocław
To, że uparte ze mnie stworzenie, wiedzą już chyba wszyscy, ale w ostatnim czasie moja turbo-upartość zadziwiła nawet mnie. Gdy pod koniec kwietnia jarałam się - niczym dziecko szkiełkiem - faktem pokonania swoich pierwszych, świadomych 8 km, nie przypuszczałam, że tak się rozochocę i już po kilku dniach będę się znowu jarać kolejnym, okrągłym dystansem. W komentarzach Hemli zarzuciła hasełko - "Biegnij teraz po 10 km!", które miało chyba wielką moc sprawczą, bo zaledwie dwa dni po nim, na endomondowym ustrojstwie GPS pokazał pikną dyszkę. Tak, moje drewniane kopytka przetruchtały się trochę, ale było warto. W końcu 10 km (mimo, że w tempie, które może konkurować ze ślimaczym) wygląda ładniej niż 8 km. :D
Jak się biegło? Szczerze? - Do dupy! Był 1 maja, jeden z tych majówkowych dni, kiedy słońce dawało ostro do pieca, jakby chciało nadrobić kolejne dni, gdy aura zaczęła raczyć nas namiarem deszczówki. Jakoś tak się złożyło, że nie wypełzłam z chaty wcześnie rano, by uniknąć nadmiaru ciepłoty. Skutkiem tego było przemieszczanie się praktycznie w pełnym słońcu (na całe szczęście w parku było trochę cienia), po zatłoczonych parkowych alejkach (wszystkim się przypomniało, że trzeba się dotlenić) i podziwianie drżącego powietrza nad rozgrzanym, ulicznym asfaltem. Blehh, można by się nawet pokusić o mały porzyg, ale ostatecznie organizm wybrał wariant wysuszonej na trampek - od sapania of course - paszczęki.
Tak więc pierwsza dycha została pokonana w wersji na wymiętą, zasapaną, nagrzaną słońcem i upoconą dziką świnię. Ale, żyć nie umierać, bo rogal zadowolenia był od ucha do ucha, dookoła głowy. :) A w krótce napiszę o kolejnej dyszce. ;)