Wszamawszy śniadanie, obraliśmy kierunek Sopot, do którego udaliśmy się na piechotkę. Z Gdańska Oliwy nie zabiera to dużo czasu, więc szkoda nam było kwitnąć gdzieś w oczekiwaniu na miejski środek lokomocji. Po prostu nie lubimy czekać, a tym bardziej biegać po przystankach.
Przeszły nam już nerwy spowodowane brakiem prądu dzień wcześniej, który uniemożliwił nam kompleksowe zwiedzenie kilku obiektów w Gdańsku. Mamy powód, by tam wrócić.
Tymczasem pogoda zapowiadała się zacna, więc marsz do Sopotu minął nam bez towarzystwa znienawidzonej parasolki, która, jak przychodzi co do czego, to i tak guzik daje.
Maj to dobry miesiąc na odwiedziny Sopotu. Nie ma jeszcze dzikich tłumów i we względnym spokoju można się poszwendać to tu, to tam, pospacerować, a nawet trzasnąć fotkę bez mistrzów drugiego planu, no chyba, że akurat zza rogu wmaszeruje orkiestra. Nie mam pojęcia, co to była za okazja.
Sopot to nie tylko sławny Monciak, to także całkiem ładna plaża. Obeznani z tematem mówią, że długa na 4,50 km - ja tam nie mierzyłam, wierzę na słowo - i podzielona przez Molo na część północną i południową.
Sopocka plaża
Sopockie Molo
Po krótkim, rozruchowym spacerku, zakupiliśmy bilety na pływający środek lokomocji, zwany Tramwajem Wodnym, i udaliśmy się w kierunku Helu.
Na łajbie, na krytym pokładzie szczególnie, głośno od pracujących silników i tętniących rozmów - nie mam pojęcia dlaczego ludziska w pomieszczeniach zaczynają gadać głośniej. Kakofonia dźwięków i mieszanina różnych języków niezmiennie zawsze drażni moje uszy.
Tramwaj wodny Sopot-Hel-Sopot
Płyniemy, płyniemy, nic się nie dzieje, nikt nie rzyga, nikt się do wody nie rzuca - NUDA. W końcu docieramy do miejsca przeznaczenia, zeskakujemy na ląd - jak to brzmi :D - i lecimy ogarnąć, co w Helu ogarnąć można.
Na Wiejskiej, w losowo wybranej knajpie, szamamy żarełko, popijamy lokalnym browarem i dreptamy dalej w kierunku Muzeum Rybołówstwa, które znajduje się w zaadaptowanym na muzeum poewangelickim kościele z XVII wieku. Nad wejściem znajduje się wieża widokowa, więc pal sześć eksponaty - swoją drogą jest ich tam sporo, a cała ekspozycja jest ciekawa - pierwsze, co robię to wdrapuję się na górę. Ot, takie moje zboczenie - lubię sobie popatrzeć w dal, w dół, tak po prostu z góry na wszystko dookoła i trzeba przyznać, że półwysep prezentuje się zacnie z tej perspektywy.
Widok z wieży w Muzeum Rybołówstwa w Helu
Z muzeum idziemy "postraszyć zwierzynę", a mianowicie odwiedzić Fokarium, gdzie swój domek znalazły foki, które np. zaplątały się w rybackie sieci. Widać, że czują się tam dobrze, a i uśmiać się z nich można, jak się je trochę poobserwuje. Pocieszne z nich istotki. :)
Na cwaniaka
Foczy leżing i plażing
Fota z rąsi (teraz #friendsie) musi być - obowiązkowo
Plażing
Można by tam siedzieć i siedzieć, ale że ławki średnio wygodne, a i od nadmiernego siedzenia groźba płaskodupia roztacza swoje widmo, ruszamy powoli z powrotem na tramwajową łajbę.
Lampa grzała, wiało jakby trochę lżej, ale mimo wszystko musiałam się trochę zakapturzyć, żeby mi łba nie urwało. Całą drogę powrotną siedzieliśmy na górze, więc czuliśmy się przewietrzeni za wsze czasy. Dzień bardzo udany, choć spacer powrotny dziwnie się dłużył - chyba nasze kończynki zaczynały protestować, niemniej jednak czekaliśmy już na następny dzień, bo w planach była jeszcze Gdynia.