Po dość intensywnym weekendzie, jaki spędziliśmy w roli gości weselnych u znajomych, bóle związane z pakowaniem urlopowym nawet nie były bardzo intensywne - aż dziw bierze. Poszło sprawnie, kompaktowo i chyba nawet nic nie zapomnieliśmy.
Skoro noc, nad ranem, w poniedziałek 15 września zapakowaliśmy nasze kompaktowe tobołki w 1/3 bagażnika naszego wehikułu i pognaliśmy po znajomych, którzy nam mieli towarzyszyć. U nich mega zonk po tym, jak zobaczyliśmy piętrzącą się w ich salonie górę rzeczy niezbędnych do wzięcia. Pierwsza myśl: Nie ma bata, choćbyśmy to nogą upychali to się nie zmieści. W moim mózgowiu zaczęła się już roić absurdalna wizja przyczepki, którą powinniśmy za sobą ciągnąć. Obyło się jednak bez takich atrakcji, bo nasz bagażnik okazał się być pojemny do tego stopnia, że zrobienie użytku z nogi, celem dopchnięcia klamotów, okazało się zbędne.
Jedziemy... Obwodnica Wrocławia... Chciałoby się rzec, że nic się nie dzieje. Nagle kurz, iskry, jakieś odłamki... Z naprzeciwka, po barierkach (dzięki ci panie za nie) sunie ciężarówka. Kierowca przysnął jak nic. Na całe szczęście to jedyna taka atrakcja, jaka miała miejsce, ale obudziła nas na dobre mimo wczesnej pory.
Lecimy na Boboszów, w stronę Czech. Mgła, jak sto pięćdziesiąt, niczym mleczna zupa, jaką nam serwowano w przedszkolu, a mieliśmy nadzieję, że z samego rana, przy niewielkim ruchu, trochę nadgonimy, bo jednak kilometrów do przejechania trochę było. Nic z tego. Mokro, mgliście, nieprzejrzyście. Jak mgła się rozwiała, to sobie deszcz przypomniał, że dawno nie padał i dawaj... odkręcają aniołki chyba wszystkie możliwe kurki.
Przed samą granicą pierwszy haracz - kupujemy 10-dniową winietkę na Czechy - 310 CZK (można też płacić w EUR). Wciągamy papu na wczesne drogowe śniadanko i lecimy dalej, oby do Austrii. Na celowniku Wiedeń i Graz. Ale zanim zostawimy za sobą Pepikowo, wpitalamy się w 7 kilometrowy korek - viva roboty drogowe, a sikać się chce. Przed granicą austriacką kolejny haracz, tym razem ciut tańszy - 10-dniowa winietka na Austrię - 8,50 EUR. Jedziemy, nawet się nie gubimy. Chociaż, jak przejechaliśmy przez Czechy bez żadnych niespodzianek, to już się raczej nie spodziewaliśmy pobłądzenia. Deszcz sobie znowu o nas przypomina - nuda... Trzeba spać. Grunt to umiejętność zasypiania w różnych pozycjach.
Kulamy się w stronę Słowenii, gdzie czeka nas opłacenie najdroższej winietki - 15 EUR za 7 dni. Na powrocie musimy kupić jeszcze jedną, więc w sumie 30 EUR idzie się paść. Najdroższy odcinek podróży, bo przez Słowenię biegnie śmiesznie krótki kawałek trasy. :/ Ale nic to...
Morale pomału zaczyna piąć się w górę, bo za nami już większa część drogi, docieramy do granicy z Chorwacją. Jeszcze ok. 400 km i będziemy na miejscu - hell yeah!
Jedziemy, zaczyna lać tak bardzo, że się zastanawiamy, czy nie lepiej byłoby przemieszczać się łodzią - nieźle się urlop zapowiada.
Autostrada (płatna - za dwa odcinki 210 HRK) za to praktycznie pusta (kierujący pan Mąż miał radosnego banana dookoła głowy), im dalej na południe tym aura pogodowa staje się bardziej przyjazna i deszcz zostaje za nami, a góry dzielnie walczą z chmurami, żeby te nie przełaziły dalej.
Turlamy się dzielnie dalej, od czasu do czasu wciągając bułę, batonik, grając w sudoku, czytając, przetaczamy się przez kolejny tunele i eko-kładki na trasie. Krajobraz się zmienia - lubimy to!
Lekko umordowani po około 14 godzinach dobijamy na miejsce - do miejscowości Okrug Gornji na Wyspie Čiovo koło Trogiru. Urlopik czas zacząć. :)