Mój dotychczasowy romans z polską kinematografią więcej miał upadków niż wzlotów, a ja sama do oglądania naszych rodzimych produkcji zabierałam się gorzej niż pies do jeża. Nigdy nie rozpływałam się nad niczyją grą aktorską, bo i nie było specjalnie nad czym, a do polskich seansów pochodziłam zwykle jak do prostych mózgotrzepów, które mają pomóc w restarcie po mniej lub bardziej ciężkim tygodniu lub dniu pracy.
Kiedy pojawiła się informacja, że powstaje film w oparciu o życiorys prof. Religi, moją mózgoczaszkę przecięła tylko jedna myśl: 'Kolejna biografia pewnie ze scenami od czapy. Boże uchowaj!' I tak żyłam sobie w tym przekonaniu do premiery, po której czeluści internetów zaczęły wypełniać się recenzjami - pochlebnymi, bardzo pochlebnymi. Kolejna myśl: 'Niemożliwe! Polski film i tyle plusów?! Trzeba się przekonać.'
Nastawiałam się miesiąc, by pójść na seans. Czemu tak długo? Z jednej strony powód całkiem prozaiczny - bo wybieram się zawsze, jak sójka za morze. Z drugiej jednak strony, mimo zachęty tyloma pozytywnymi opiniami , gdzieś tam czaił się strach przed tym, że znowu się zawiodę, że napalę się jak łysy na grzebień i nic z tego nie będzie.
Ale już w tym momencie mogę z czystym sumieniem napisać - NIE ZAWIODŁAM SIĘ! No chyba, że weźmiemy pod uwagę całe pieprzone 30 minut reklam! Ale to już nie wina twórców.
Twórcy zrobili robotę, jakiej - moim zdaniem - nie wykonał u nas jeszcze nikt. Obraz prosty, bez zbędnych kombinacji, udziwnień i upiększeń, z doskonale oddanymi ówczesnymi realiami. Realiami, w których obok kolejek i kartek tworzyła się historia medycyny. Historia, która mogła się tworzyć dzięki uporowi, ambicji i charyzmie Religi właśnie, który był w stanie zebrać zespół i wraz z nim dokonać przełomowej dla medycyny i w końcu udanej transplantacji serca. Bez technologii, jakie znamy obecnie, na przekór systemowi, na przekór ludzkiej ciemnocie, zgorszeniu (no bo jak to tak wyjąć komuś serce i wszyć komuś innemu?!) i lękom.
Od pierwszych minut czuć, że to nie będzie obraz o niczym, nie będzie to pieprzenie bez sensu, żeby tylko dociągnąć do tych 90 czy 120 minut. Od początku siedzisz przyszpilony, chłoniesz i uczestniczysz w tym dziele. Mimo że wiesz, jaki był wynik pierwszych prób, kibicujesz im, chcesz by się udało, a gdy przychodzi porażka, cierpisz z nimi, przeżywasz do tego stopnia, że w pewnym momencie masz ochotę się z nimi uchlać, by złagodzić ten ból. Ciężko wywołać u mnie takie emocje, a twórcom tegoż filmu się to udało. Jeśli dołożyć do tego fenomenalnego Tomasza Kota (zapomnijcie o tandetnych polskich komedyjkach - wymażcie ze swoich głów tamte obrazy raz na zawsze) i świetną muzykę, nic więcej nie potrzeba.
Kto by pomyślał, że "wariat ze skalpelem" zrobi mi wieczór.
Jeśli jeszcze nie widzieliście, obejrzyjcie koniecznie, a jeśli seans już za Wami, podzielcie się wrażeniami.