Nasz ostatni wyjazd raczej do spontanicznych nie należał, bo trwaliśmy w oczekiwaniu nań od... lutego, kiedy to zapadła decyzja, że na wiosnę wybieramy się nad nasze morze. Pozostawała kwestia miejscówki, a nasze pomysły krążyły od Ustki, poprzez Łebę i okoliczne miejscowości, aż po Jastrzębią Górę, którą ostatecznie wybraliśmy.
Z Wrocławia wyruszyliśmy nad ranem, a ponieważ trasa naszej niebieskiej strzały wiodła przez Gdańsk, nie mogliśmy sobie odpuścić choćby krótkiego postoju w tym mieście i spaceru po starówce, który skończył się dogłębnym spenetrowaniem wnętrza muzealnego statku Sołdek. Mieliśmy też zamiar w końcu zawitać do Twierdzy Wisłoujście, ale i tym razem szczęście nam nie dopisało, gdyż twierdza do zwiedzania będzie otwarta dopiero od pierwszego maja. Cóż, peszek. Wychodzi więc na to, że udamy się tam po raz kolejny przy nadarzającej się okazji. Ciekawe, czy sprawdzi się powiedzenie, że do trzech razy sztuka.
Statek muzeum - SOŁDEK
Wnętrze statku to raj dla pasjonatów pomp, maszyn i innych śrubek, których nazw fachowych nie jestem w stanie wymienić. Zdjęcia "wnętrzności" wrzucę niebawem. Będziecie mnie mogli poedukować w kwestii nazewnictwa związanego ze statkami i ogólnie pojętą żeglugą, bo póki co to moim jedynym sukcesem, jest umiejętność rozpoznania kotwicy i busoli. No, ale od czegoś trzeba zacząć.
A tymczasem, lekko przepizgani wiatrem, pakujemy w się w nasz krążownik, by udać się w miejsce spoczynku, tfu... przeznaczenia. Jastrzębia Góra - jako to góra - wzywała. Wzywała intensywnie, ale po dwudziestu latach, kiedy naszło mnie na kolonijne wspomnienia, miała prawo i nawet w nagrodę przywitała nas całkiem zacną - jak na wiosnę - pogodą.
Naturalnie nasz pobyt nie mógł się zakończyć w rzeczonej miejscowości. Poniosło nas jeszcze na Hel, a na powrocie znowu zahaczyliśmy od trójmiejskie zakątki, zaglądając do Gdyni i Sopotu.
Całe Trójmiasto, niezależnie od dnia zaaplikowało nam pochmurną pogodę w pakiecie, a sopockie niebo skłaniało do robienia zakładów pod tytułem: kiedy i jak mocno z tych chmur pierdzielnie deszczem. Koniec końców wyszliśmy z tego wszystkiego suchą stopą, choć prawie na głodzie, ale o tym kiedy indziej.