Alpy,
Austria,
Tyrol,
W Górach
Miał być Flimspitze 2929 m n.p.m., a był Greitspitze 2872 m n.p.m. po raz drugi
2.8.16
Po bardzo owocnym i widokowym dniu, kiedy to z bananem na gębach wtarabaniliśmy się na Rauher Kopf, minęła noc, a słońce znów śmiało zaglądało w dolinę, wyganiając nas tym samym z okupowanego wyrka. W końcu nie po to gnaliśmy tyle kilometrów, by się w betach wylegiwać. Natura wzywała.
Pod szczytem Flimspitze
Tak więc: poranne rytuały - zieeeeew - rzut oka na prognozy pogody - zieeeeew - śniadanie i lecimy, bo na ten dzień byliśmy napaleni wyjątkowo.
A dlaczego? Ano dlatego, że paść miał najbardziej ambitny cel z całego wyjazdu - Flimspitze 2929 m n.p.m.. Miał, ale ostatecznie nie padł.
To był ten dzień, kiedy zamiast zostać wspinaczami bez sprzętu, zostaliśmy - a właściwie to ja zostałam - bohaterami części naszego ekwipunku, a raczej przyodziewku. Ale, nie uprzedzajmy faktów.
Żeby w ogóle myśleć o wyrobieniu się w czasie, rozpoczynamy "na sofciarza" - kolejką (z kartą Silvretta można jeździć do woli bez dodatkowych opłat) i teleportujemy się na Idjoch. Teraz już własnymi kopytkami, początkowo szlakiem granicznym, mijamy Äußeres Viderjoch i maszerujemy w kierunku odbicia szlaku na Flimspitze.
Cel przed nami - Z tej perspektywy taka se kupka gruzu
Idziemy, mamy szlakowskaz, więc wszystko wydaje się być, jak najbardziej po bożemu. Jeden znak pokazuje drogę dla żółtodziobów takich, jak my - normalnych, niewspinających się piechurów, a drugi dumnie wskazuje bardziej w prawo, na drogę wspinaczkową, gdzie bez odpowiedniego sprzętu ani rusz.
Tu się czuło wysokogórskie klimaty. Teren cudny, skalisty, wymaga również wspierania się rękami, czasem zmusza do przytulenia się do skały, innym razem każe uprawiać krok dupno-posuwisty, co w moim przypadku - stworzonka krótkonogiego - dzieje się nad wyraz często. Suniemy na przód, jest pięknie, na skałach widać farbę, więc nie podejrzewamy szlaku o żaden sabotaż. Nawet wtedy, gdy po pewnym czasie farba gdzieś się gubi. Ostatecznie ją znajdujemy i dalej ciśniemy w górę, choć nasze tempo może konkurować ze ślimaczym. Ale, inaczej się nie da. Trzeba patrzeć uważnie, gdzie się stawia kopytka.
Kaj on tam wylazł?!
Proszę Państwa, oto ściana...
Co jakiś czas zadzieramy łepetyny wysoko, w kierunku dzisiejszego celu, a ten jest praktycznie na wyciągnięcie ręki. Wieńczący szczyt krzyż połyskuje w porannym słońcu, a my już widzimy, że porządnie nabraliśmy wysokości. Powinniśmy być już dawno na przełęczy pod szczytem - Flimjoch 2757 m n.p.m.. Właśnie, powinniśmy, a nie jesteśmy. Mało tego, mam nieodparte wrażenie, że już jesteśmy ponad tą przełęczą. Coś ewidentnie poszło nie tak. Stwierdziliśmy to zdecydowanie, gdy dotarliśmy do miejsca, w którym powitała nas wygładzona ściana, opatrzona liną z via ferraty. Bez sprzętu nijak do przejścia. #smutekrazymilion
Dlaczego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy?! Jak to się stało?! Kurzasz mać jego! Jak to się stało?!
Otóż, austriackie szlaki mają to do siebie, że są wymalowane jednym kolorem, na kształt barw narodowych. Idziesz i wypatrujesz brzydziej lub ładniej wymalowanych flag austriackich. No tośmy wypatrywali i pięknie były te znaki na skałach wymalowane. Przecudnej urody były i tak zachęcały: No chodźcie do nas, tędy, tu jest fajnie. No i poszliśmy w te skały, napaleni do oporu. Problem w tym, że powinniśmy zluzować i w początkowej fazie zejść do drogi takiej bardziej szutrowej, która najpierw otaczała lekko całą górę, by z drugiej strony wyprowadzić nas na nią drugim szlakiem. Przez wspominaną wcześniej przełęcz Flimjoch.
Cóż, dałam dupy. Z przytupem. W końcu to ja zarządziłam ochoczo - tędy - wskazując na farbę wymalowaną na początku via ferraty.
Pełzną mróweczki
Przełykając gorzką pigułę niespełnienia, gdy już było jasne, że wyżej nie wyleziemy, a czasu nie będzie na tyle, by wrócić do punktu wyjścia i rozpocząć szlak na nowo, rozbiliśmy podszczytowy obóz końcowy (okazało się, że wyleźliśmy na 2885 m n.p.m.), na pocieszenie zeżarliśmy dobra z plecaków i oddaliśmy się foceniu na prawo i lewo.
Nasz obóz
A te kamloty... Istne spa dla tyłka...
Ponieważ ciężko nam (a właściwie to mi) było całkowicie skreślać ten dzień i pozbawiać nas od tak wpełznięcia na jakąś górę, zapadła decyzja, by ponownie odwiedzić Greitspitze, gdzie rozpoczynaliśmy naszą przygodę w zeszłym roku. Blisko, więc czasowo żaden problem, a panorama stamtąd zaiste miodna. No i jakby nie było i jedno Spitze, i drugie Spitze, więc w sumie żadna różnica.
Dobra Karolinka, dobra, jeszcze całej czekolady nie zeżarła...
Tyrolska wersja skały z Króla Lwa
Tyrolski kowboj
Dzień bez szczytowania, dniem straconym
Rzućmy okiem do Szwajcarii
Po wszystkim okazało się, że godzina młoda niczym Krzysiu Ibisz, więc głupio by było tak się szybko kulać na kwaterę. Uderzyliśmy więc na kolejkową stację pośrednią z zamysłem relaksującego spaceru nad Schwarzwassersee. Wysiedliśmy, szybkie sprawdzenie klamotów: plecak - jest, kijki - są, polar - jest. Więc na przód.
Wychodzimy na szlak i wtedy, jak mnie słońce nie popieści w "nadpalony" przedziałek na łbie. Kur... zapiał i świstak zakrzyczał! - Mój kapeluuusz! Nówka-funkiel, ledwo śmigany i mało co spocony! Yyy...! Pojechaaał! Sam! Na dół! Toć ratować trza!
W te pędy - po sugestii małżonowej - pogalopowałam do usłużnego pana zawiadowco-nadzorcy kolejkowej maszynerii, coby dolną stację poinformował, że jedzie do nich samotny kapelutek i rzewnymi łzami biduś pewnie płacze, i byłoby mi miło, gdyby go tam przejęto, a ja go sobie później odbiorę. Pan z obsługi patrzył na mnie, jak na wariatkę, ale obiecał info na dół rzucić, więc mogliśmy ze spokojem udać się na wspomniany spacer.
Rundka wokół jeziora nie zajęła nam dużo czasu. Więcej go poszło na kiełbo-konsumpcję i foto wygłupy. W sumie to dobrze, bo ilość zażytego tlenu zaczęła w nas wzbudzać porządnego głoda, więc był to dla nas znak, że czas najwyższy ruszyć do wioski i upolować jakiś obiad. A był on duży i mniamuśny. Ale w końcu nań zasłużyliśmy. To nic, że nam z Flimspitzem nie pykło. Obyło się za to bez ofiar wśród kapeluszy.
W te pędy - po sugestii małżonowej - pogalopowałam do usłużnego pana zawiadowco-nadzorcy kolejkowej maszynerii, coby dolną stację poinformował, że jedzie do nich samotny kapelutek i rzewnymi łzami biduś pewnie płacze, i byłoby mi miło, gdyby go tam przejęto, a ja go sobie później odbiorę. Pan z obsługi patrzył na mnie, jak na wariatkę, ale obiecał info na dół rzucić, więc mogliśmy ze spokojem udać się na wspomniany spacer.
Kapelusz pożyczony. Mój, ten do uratowania, był beżowy
Rundka wokół jeziora nie zajęła nam dużo czasu. Więcej go poszło na kiełbo-konsumpcję i foto wygłupy. W sumie to dobrze, bo ilość zażytego tlenu zaczęła w nas wzbudzać porządnego głoda, więc był to dla nas znak, że czas najwyższy ruszyć do wioski i upolować jakiś obiad. A był on duży i mniamuśny. Ale w końcu nań zasłużyliśmy. To nic, że nam z Flimspitzem nie pykło. Obyło się za to bez ofiar wśród kapeluszy.