Alpy,
Austria,
Stawy i Jeziora,
W Górach
Za górami, lasami i pastwiskami... - Wycieczka nad jezioro Madleinsee
5.8.16Nastał kolejny dzień, nasz urlop nabierał rozpędu, pogodowa aura w dalszym ciągu dawała znać, że nas lubi, a kolejne punkty z naszego planu wyczekiwały spotkania z nami. Ponieważ za sobą mamy dwa (a w zasadzie to dwa i pół) szczytowania - jedno na Rauher Kopf, a drugie na Greitspitze - tym razem obieramy sobie za cel miejscówkę płaską, co nie znaczy, że nisko położoną. Co to, to nie. Wtorek sponsorowało wyjście nad Madleinsee 2437 m n.p.m., leżące - jak się później okazało - w miejscu niezwykle urokliwym i generującym wzmożony ślinotok.
Z naszej kwatery wyruszamy standardowo po śniadaniu. Tym razem kierujemy się na północ, przechodzimy przez biegnącą przez Ischgl drogę i już mamy pierwsze szlakowskazy na Madleinsee. Ponieważ nie chce nam się dreptać asfaltową dojazdówką, którą na dole prowadzi szlak, wybieramy (również oznakowany) leśny skrót. Trochę bardziej stromo, ale za to wśród drzew osłaniających od palącego od samego rana słońca. To jednak nie ta stromizna, a leśna duchota daje się nam bardziej we znaki. Do tego stopnia, że po niecałej godzinie wędrówki jesteśmy upoceni tak, jakbyśmy właśnie przebiegli maraton. Oznakowanie w miejscowości pokazywało optymistycznie 3 godziny na górę. Buahaha!
Kaskada na potoku Madleinbach
Nauczeni doświadczeniem z dni poprzednich wiedzieliśmy jednak, że ten prezentowany czas przejścia możemy sobie włożyć między bajki. Żeby móc się lepiej odnaleźć w rzeczywistości i mieć choć odrobinę motywacji w postaci wiedzy, że to już blisko (buahaha!), co jakiś czas sprawdzamy wysokość na elektroustrojstwach.
Zdobywana wysokość utwierdza nas w przekonaniu, że zbliżamy się do łąko-pastwiska Mutta. Sto procent pewności mamy, gdy spośród mijanych choinek dochodzi nas donośne muczenie pasących się kotletów. Co cwańsze bestie, to pochowane i leżakujące w cieniu. Wychodzimy więc z lasu, jak te nieboskie stworzenia, usiąść nie ma gdzie, bo jak okiem sięgnąć pole minowe, a w dodatku za rogiem są rogi - dwa - w towarzystwie byczego właściciela. Jako, że ja dziewczę płochliwe, jeśli o zwierzynę dużą i włochatą chodzi, to go jadę obwodnicą, patrząc jednocześnie, coby facjatą w którymś z placków nie wylądować. Mogę odtrąbić sukces - ja cała i pasące się kotlety niewzruszone.
Suniemy w górę, powoli zostawiając rozległe łąki za sobą, co mnie - alergika - akurat niezmiernie cieszy, bo gorąc bijący od traw wzmagał drażniące nos zapachy. Wszędobylskie muchy jednak nie dają za wygraną. Do tego stopnia, że jakaś franca latająca upieprza mnie w wargę, co "radośnie" odkryję dopiero po południu, gdy wrócimy na kwaterę. Z początku myślałam, że mnie tak słońce przysmażyło, ale nie. Teraz możecie uruchomić wyobraźnię. Opuchlizna rozlana po dolnej wardze nierównomiernie acz pokaźnie bardzo. Wyglądam, jak po nieudanym botoksowym ostrzykiwaniu. Sam seks.
Dochodzimy w końcu do kolejnej krzyżówki z drogą dojazdową, chwila po płaskim i już za moment - dawaj! - w górę, w bardziej pagórowatych i alpejskich okolicznościach przyrody. Możemy też nareszcie zacząć cieszyć wzrok smakowitymi widokami, a te z każdym metrem powalają na kolana. Szał focenia zdecydowanie się wzmaga, a z każdej strony przyglądają się nam dumnie górujące nad okolicą turnie. Borze szumiący, jak pięknie!
Ciśniemy dalej, choć już jesteśmy wymięci, jak stare koszule. Każde kończące się podejście sprawia, że budzi się w nas nadzieja na odpoczynek. To w końcu musi być za tym progiem, za tym zakrętem. A tam... kolejny próg i kolejne podejście. W takiej sytuacji łepetyna podpowiada rzeczy niestworzone, jak choćby przekonanie, że to jezioro to chyba wisi pionowo, albo - biorąc pod uwagę panująca spiekotę - już dawno wyschło i będzie na nas czekać co najwyżej jakaś błotna kałuża. Grunt to odpowiednie nastawienie, nie?
Woda już nam się praktycznie skończyła, więc sukcesywnie ją uzupełniamy w potoku i pniemy się jeszcze wyżej, aż docieramy do podejścia takiego, że trawę, panie, gryź i do... szlako-kurzaszmaćjego-wskazu, który to sprzedaje nam radosną nowinę: Madleinsee 45 min. Chyba tu kogoś poźrebiło.
Tak się akurat złożyło, że przy szlakowskazie stoi chatka (zakładam, że może pozostałość po jakiejś bacówce), a przy niej dwie proste ławki zmontowane naprędce z dechy i pniaków. Siadamy. Piciu, amciu.
Borze zielony, umieram! Wielokrotnie, bo każda myśl o wejściu wyżej powoduje mentalny zgon. Pieprzę! Nie idę! W dupie mam! Nastawienie zmienia mi się jednak o sto osiemdziesiąt stopni w momencie, gdy ponad nami widzę innych wędrowców. Oni wleźli, to ja nie wlezę?! Nie ma takiej opcji! Grunt to mieć motywację, nie?
Tyyyleeee gór!
Tym sposobem, wstępnie zmartwychwstała, jestem gotowa do dalszej drogi. Idziemy więc dziarsko. No dobra... pełzniemy. A gdy po jakimś czasie spodziewamy się kolejnego zakrętu od czapy, czy innego podejścia łojącego płuca, otwiera się przed nami widok, jak z obrazka. Dotarliśmy, a energia i radość z łazęgowania wróciły na odpowiedni poziom.
Nie liczymy czasu, jaki tam spędzamy. Odpoczywamy i chłoniemy to miejsce tak mocno, jak to tylko jest możliwe. A że przy okazji miejscówka jest wyjątkowo fotogeniczna grzechem by było tego faktu nie wykorzystać. Czynimy to więc bardzo skrupulatnie, wpędzając naszą kartę pamięci w gigabajtową nadwagę.
Making of
Jakaś nowa asana z jogi??
Bo normalne zdjęcia są nudne. A poza tym można poćwiczyć bicki.
Gdy już obfocone mamy każde źdźbło trawy, każdy porost, kamień i skałkę, z nieukrywanym żalem zbieramy się w drogę powrotną. Nie tylko dlatego, że chciałoby się tam siedzieć bez końca, ale też dlatego, że kopytka już dawno przestały współpracować. Podeszwy bolą i pieką diabelnie, a w butach panuje sauna pomieszana z Saharą.
Od chatki schodzimy już drogą szutrową, trochę okrężnie, ale w miarę równo dla stóp, które i tak stawiamy w pokraczny sposób. To zdecydowanie był jeden z tych wypadów, podczas których nogi zostają przerobione na nieświeżą tyrolską. Na całe szczęście zimny radler jest w stanie ukoić każdą bolączkę, więc nie pozostawało nam nic innego, jak doczłapać do Ischgl mimo wszystko. Choćbyśmy mieli się tam zaturlać.
Od chatki schodzimy już drogą szutrową, trochę okrężnie, ale w miarę równo dla stóp, które i tak stawiamy w pokraczny sposób. To zdecydowanie był jeden z tych wypadów, podczas których nogi zostają przerobione na nieświeżą tyrolską. Na całe szczęście zimny radler jest w stanie ukoić każdą bolączkę, więc nie pozostawało nam nic innego, jak doczłapać do Ischgl mimo wszystko. Choćbyśmy mieli się tam zaturlać.